Data dodania:

Komentarze do wpisu:

Przecież w e-learningu wiedza też jest podawana! Tu raczej chodzi o to jak odbywa się owe podawanie wiedzy. Ludzie preferują łączyć przyjemne z pożytecznym (nauka i środowisko społeczne np. uczelni), niż funkcjonować w kontekście wyłącznie pragmatycznym, gdzie trzeba się motywować do każdego działania a opór materii (interfejsów, urządzeń dostępowych, zmęczenie cały tym technologicznym środowiskiem, niedostosowanie do stylów poznawczych) dodatkowo utrudnia zaakceptowanie tej formy kształcenia w stosunku do naturalnego i wygodnego "bycia" na zajęciach. W prowadzonych przeze mnie badaniach opinii dot. e-learningu wśród studentów humanistyki w większości wskazują oni wspomniany społeczny charakter studiowania oraz kwestię organizacyjną, czyli ustalenie z góry zajęcia, jako element przesądzający za tradycyjną formą kształcenia. Trzymają się pewnego ładu, po którym wiedzą czego mogą oczekiwać. E-learning to wielka niewiadoma, która w ich mniemaniu oferuje mniej niż forma tradycyjna a wymaga więcej wysiłku co niekoniecznie pokrywa się z lepszymi rezultatami. To głos 2/3, który jednocześnie zauważa pozytywne strony e-learningu. Ok. 1/3 widzi pewną szansę na zmianę i coś nowego. Postrzega e-learning jako atrakcyjny dodatek do tego co jest co jednocześnie pozwoli im łączyć zajęcia na uczelni z innymi obowiązkami czy czasem na własne zainteresowania. Studenci humanistyki (a tym bardziej jej wykładowcy) z pewnością są grupą, która "nie nadaje się do e-learningu" (w formie full online oczywiscie) gdyby trzymać się wskaźników ilościowych, a także podejmowanej tematyki. Niemniej e-learning nie jest przecież esencjonalnie dobry i właściwy. Miejmy tego świadomość, żeby nie stać się zaślepionymi propagatorami wyznawanych przez siebie idei. Niemniej, zapytać należy na ile owe unijne niewypały (w tej tezie jest jednak sporo prawdy) i inne tendencyjne inicjatywy mające e-learning tylko w nazwie tak skutecznie ukształtowały świadomość społeczną, że jest ona organicznie zniechęcona do zdalnej formy kształcenia. A zatem czy to, że nie ma e-learnigu to wina złych asocjacji, które można by z czasem zmienić czy po prostu braku zainteresowania wynikającego z innych czynników, niż to, że wiedza jest podawana. Pytanie jakich?

Szanowny Panie Wojtku,

W nawiązaniu do tematu poruszonego przez Pana na blogu “Polacy nie nadają się do e-learningu, a środki unijne tylko go hamują” postanowiłam podzielić się kilkoma refleksjami nawiązującymi do treści w nim poruszonych.

Kilka miesięcy temu postanowiłam poszperać w Internecie i przeglądnąć sie bliżej stronom internetowym zawierającym informacje o różnych polskich projektach e-learnigowych finansowanych ze środków unijnych oraz porównać je z inicjatywami dla osób dorosłych realizowanymi przez Internet w Kanadzie. Przy okazji chciałam również ocenić przydatność proponowanych e-kursów mając na uwadze polskiego imigranta starającego się o pracę w kanadyjskim sektorze e-edukacji. Niestety, ale zgodzę się ze stwierdzeniem wyartykułowanym w Pana poście (bez konieczności zapisania się na e-szkolenie), że e-learning powstający w ramach polskich projektów unijnych jest niskiej jakości. Dlaczego?

Po pierwsze. Osoby legitymujące się zaświadczeniem ukończenia polskiego kursu nie mają szans na znalezienie pracy przedstawiając kanadyjskiemu pracodawcy treści realizowane na wielu polskich e-kursach, bo programy zawierają treści, które Polak w żaden sposób w Kanadzie nie wykorzysta. W wielu przypadkach instytucje edukacyjne i pracodawcy nie korzystają z oprogramowań komputerowych obsługi których uczą się Polacy na niektórych kursach wirtualnych finansowanych ze środków unijnych. O wielu z nich w Kanadzie zapomniano, bo korzysta się z nowszych rozwiązań technologicznych.

Po drugie: Warto tutaj zwrócić również uwagę na jakość polsko-angielskich tłumaczeń drogich i pięknie wyglądających książek finansowanych ze środków unijnych, a publikowanych w języku angielskim. Niestety, w wielu przypadkach badań i polskich raportów zaprezentowanych na łamach bardzo ładnie wydanych opracowań nie da się czytać. Po kilku próbach zrozumienia tekstu przez kanadyjczyka ksiażka trafia do kosza.

Panie Wojtku, nie wątpie w to, że Polacy jak najbardziej nadają się do e-learningu. Nie zrzucałabym również winy na polskich studentów. Problem leży w tym, że instytucje organizujące kształcenie na odległość nie wdrażają w swoich strukturach procedur zapewniających wysoką jakość e-kursów. Na procedury te powinno zwracać się szczególną uwagę - tym bardziej kiedy wiele środowisk oraz uczelni wyższych sceptycznie podchodzi do e-learningu i podważa efektywność nauczania przez Internet. Kadra dydaktyczna również niechętnie wykorzystuje technologie internetowe w procesie nauczania (chociaż badania potwierdzają, że wraz z upływem czasu niechęć ta zmniejsza się). Zdaniem niektórych kanadyjskich badaczy, ze względu na ten niechętny stosunek do e-learningu, procedury zapewniające wysoką jakości e-kursów powinny być bardziej rygorystyczne niż w odniesieniu do kursów nauczanych w tradycyjny sposób Obostrzenia te powinny dotyczyć szczególne tradycyjnych uczelni oraz instytucji, które przenoszą tradycyjne kursy do wirtualnego środowiska nauczania oraz organizują kursy typu blended-learning.

Z niecierpliwościa czekam na wnioski z badań, o których wspomina Pan w swoim poście?

Dziękuje za uwagę i serdecznie pozdrawiam

dr Joanna Dąbrowska

Nie generalizowałbym, bo znajdą się przykłady dobrego e-learningu za pieniądze unijne. Przykład:
www.fdn.pl/kursy

Blisko 200 tyś. użytkowników w ciągu 3 lat działania.

Ja postawiłabym problem inaczej ;-) Nie tyle nie nadają się, co nie są przygotowani do e-learningu. I to co najmniej w dwóch wymiarach.
Pierwszy wynika z faktu, że polski system edukacji nie przygotowuje do samodzielnego zdobywania wiedzy, a właśnie samodzielność, wysoka motywacja i duża doza samodyscypliny są niezbędne w e-learningu. Nie jest żadną tajemnicą, że większość młodych Polaków opuszczając szkolne mury nie umie się uczyć ? ani w tradycyjnej szkole/uczelni ani tym bardziej poprzez sieć. Nie będę teraz rozwijać tego wątku bo to temat na osobny wpis, ale sądzę, że wielu przedstawicieli wyższych uczelni bez wahania potwierdziłoby tę tezę dostarczając wielu przykładów ?z własnego podwórka?.
To jeden bardzo istotny czynnik ograniczający przydatność e-learningu. Drugi ? moim zdaniem równie ważny ? to dość często obserwowany brak pomysłów ?do czego użyć e-learningu?. Nierzadko tzw. wdrożenie e-edukacji w uczelniach wypływa jedynie z chęci dostosowania się do pewnych trendów, ponieważ ?wypada mieć e-learning w ofercie dydaktycznej? lub ?to jest miara nowoczesności kształcenia? . Jak? W jakich warunkach? Co chcemy uzyskać dzięki wprowadzeniu e-learningu?? Te pytania stawiane są niestety zbyt rzadko albo nie towarzyszy im pogłębiona refleksja. W efekcie powstają różne dziwne rozwiązania, które tak naprawdę niczemu nie służą, a nawet zaryzykuję stwierdzenie, że czasami wręcz szkodzą polskiej e-edukacji. Niestety wcale nierzadko ? piszę to na podstawie doświadczeń zarówno z mojej krakowskiej uczelni, jak i z innych ośrodków, na których zlecenie prowadziłam szkolenia i wykłady na temat e-learningu ? jest on postrzegany jako wygodna forma, która w dodatku nie wymaga obecności na zajęciach. Przekłada się to np. na niechęć ze strony władz wobec specjalnych przeliczników za godziny realizowane online albo na skłonność do przydzielania pracownikom większej liczby godzin ?bo przecież część możesz zrobić w e-learningu?. Niestety nic bardziej błędnego. E-learning musi kosztować (o tym w najnowszym poście Marcina Dąbrowskiego) i nie może być wprowadzany jako substytut stacjonarnych zajęć, na których realizację nie mamy sił lub czasu. Zajęcia online muszą być dobrze przemyślane i starannie przygotowane, a studenci powinni wiedzieć dlaczego oferuje im się taką formę zamiast zajęć stacjonarnych. Dlatego odczuwam wewnętrzny sprzeciw na przykład wobec automatycznego wprowadzania w sylabusach wszystkich przedmiotów części zajęć e-learningowo, a takie praktyki zdarzają się w niektórych uczelniach. Czemu to służy?